Może to zabrzmieć wręcz prześmiewczo – ale uwielbiam polskie łowiska. Jaki rybostan mamy każdy doskonale wie, ale to sprawia, że człowiek może się cieszyć z każdej ryby. Mówię zupełnie serio – lubię to. Zawsze oceniam ryby pod kątem miejsca w którym je łowię. Inaczej cieszę się z 65-tki z trudnego, mazurskiego łowiska, a inaczej kiedy taka ryba trafia się na dobrej, lub nawet zagranicznej wodzie. Nie zmienia to jednak faktu, że podróżować uwielbiam, szczególnie kiedy większość mojego ekwipunku to wędki.
Taką właśnie podróż odbyłem całkiem niedawno. Naszym celem była ogromna rzeka Vindelalven w północnej Szwecji/południowej Laponii oraz kilka jeziorek w rejonie Sandsele.
Po długiej podróży promem i 850-ciu kilometrach w samochodzie dotarliśmy na miejsce. Momentalnie wyrzuciliśmy bagaże, przygotowaliśmy po dwie wędki i ruszyliśmy nad wodę. Tu muszę przyznać, że miałem pełne portki kiedy w silnym nurcie mijaliśmy ogromne skały. Nigdy nie łowiłem w takich warunkach. Całość potęgowała super czysta woda, która pokazywała głazy wielkości domów nawet metr pod nami. Przez brak doświadczenia nie udało nam się dotrzeć w każde zaplanowane miejsce, ale dosyć szybko znaleźliśmy fajne miejscówki.
Ryby średnich rozmiarów wspaniale współpracowały. Brania przy samym pontonie i z powierzchni, a wieczorem aż gotowało się od… pstrągów i lipieni.
Nigdy w życiu nie widziałem tak żerujących potokowców. Wpływały na zatoki z praktycznie stojącą wodą i niczym ławica okoni cmokały na powierzchni. Niesamowita sprawa…
Drugiego dnia zmieniliśmy miejsce i wybraliśmy się na niewielkie jezioro. Filmy z pierwszych dni są już dostępne na moim kanale, ale dla czytelników mojego bloga, dorzucam kilka spoilerów z niepublikowanych jeszcze dni :)
Łącznie złowiliśmy myślę blisko tysiąca okoni. Brały absolutnie niesamowicie i najchętniej w srebrną obrotówkę nr 3. W większości były to ryby małe – wręcz mazurskie 15-25 cm. Takich okoni można było złowić naprawdę każdą ilość, ale odnosząc się do tego o czym pisałem wyżej – takimi rybami cieszmy się w Polsce – do Laponii pojechaliśmy po ryby znacznie większe.
I tu kluczem do sukcesu okazały się nieco większe gumy 8 i 10 centymetrowe Cannibale w kolorze okonia. Z odrobiną farta znaleźliśmy je blisko trzcin i w kępach bardzo gęstej roślinności. Nie było to bajeczne łowienie ogromnych ilości wielkich garbusów – musieliśmy się nieco napracować, ale w podbieraku dosyć regularnie lądowały naprawdę piękne okonie. Nie tylko kilka z nich było bardzo dużych, ale jeszcze tak ubarwionych, że żal było się z nimi rozstawać…
Po tym jak odkryliśmy miejsca żerowania największych ryb na jeziorze, przenieśliśmy tę teorię również na rzekę i okazało się, że tam też są niesamowite ryby. Natomiast jak to zwykle bywa, kiedy naprawdę wiedzieliśmy już co i jak robić, pogoda pokrzyżowała nam plany.
Upał, lampa i flauta, przez dosłownie 20 godzin dziennie (białe noce trwają) bardzo mocno ograniczyły nam brania. Ryby stały się nieaktywne, a te prawdziwe świniaki pochowały się jeszcze głębiej.
Mimo wszystko wyjazd skończyliśmy na kilku dużych szczupakach, kilkunastu naprawdę dużych okoniach, masie drobnicy i fajnej ilości lipieni, które były swoistą wisienką na torcie tego wyjazdu. Miejsce przepiękne i z całym serduchem polecam, ale bez względu czy ruszycie właśnie tam, czy w inne miejsce na świecie – pamiętajcie, że nie ważne ile ryb jest w wodzie, zawsze możemy trafić gorsze dni i zamiast odpuszczać, po prostu przyłóżcie się jeszcze bardziej :)
Powodzenia i połamania
Ace